Polska ma nie tylko wielki problem z dzietnością w
ogóle. Mamy ogromny problem z tym, jak wychowujemy nasze dzieci. Warto
się tym zająć w Dniu Dziecka. A wychowujemy dzieci w symbolicznym
namiocie tlenowym, bez śladu bakterii. W świecie sterylnym, sztucznym,
oderwanym od prawdziwego życia.
Wychowujemy na osoby niesamodzielne, zalęknione, nieustannie
podpierane i ubezpieczane przez rodziców. Swoje dzieci podglądamy,
sprawdzamy, ogradzamy kordonami sanitarnymi, płotami i śluzami. Innymi
słowy – nie dajemy im żyć prawdziwym życiem. Dlatego część z nich
sięga po narkotyki i alkohol, a przemoc staje się jedynym sposobem
radzenia sobie z problemami. A to życie „za kordonami” serwujemy naszym
dzieciom ponoć z troski o ich bezpieczeństwo, zdrowie, dobre
wychowanie i wartościową edukację.
Moje pokolenie wychowywało się na podwórkach. Godzinami nikt nas nie kontrolował, nie sprawdzał, nie wyznaczał ścieżek, a wręcz każdego ruchu.
I nie wynikało to z zaniedbań wychowawczych rodziców, lecz z
przekonania, że dzieciństwo to także przygoda, ryzyko, kłopoty, test
samodzielności, odwagi, niepewności, umiejętności współpracy z
rówieśnikami. Generalnie – to próba normalnego życia. Wielokrotnie
mieliśmy pozdzierane kolana i podrapane wszystko, co wystawało spod
ubrania. Nikt nas wtedy co chwila nie dezynfekował, nie przylepiał
plastrów na zadrapania i nie owijał bandażami zranionych rąk i nóg. Co
najwyżej przyklejaliśmy sobie na rany liście babki, jeśli rosła na
podwórku. A jeśli nie, to rany i zadrapania same zasychały. Każdy
wiedział, co trzeba zrobić, gdy ktoś się głębiej zranił, gdzie i co
ucisnąć, przewiązać, jak w razie potrzeby trafić do najbliższej
stacji pogotowia ratunkowego.
Właziliśmy na drzewa, często z nich spadając. Obrzucaliśmy
się kamieniami, kawałkami cegieł, walczyliśmy kijami. Często ktoś
obrywał, lecz bardzo rzadko potem płakał czy skarżył się na los.
Mieliśmy porozrywane ubrania i byliśmy umorusani niczym górnicy. I
brudnymi rękami jedliśmy co popadło, nie myjąc owoców, nie przejmując
się, gdy jedzenie spadło nam na
ziemię.
Otrzepywało się je z piachu i zjadało do końca. Piliśmy wodę z kranu, a
nawet z naczyń podstawionych u wylotu rynien. Pochodziliśmy z różnych
domów i
rodzin, od
robotniczych po profesorskie, ale na podwórku byliśmy równi. Bardzo
rzadko ktoś szpanował, dzieliliśmy się jedzeniem. Trzymaliśmy
sztamę, gdy jacyś rodzice byli zbyt wścibscy.
Rodzice nie odwozili i nie odprowadzani nas do szkoły (do przedszkola oczywiście tak) i z niej nie odbierali.
Sami jeździliśmy tramwajami czy autobusami, ci młodsi i mniejsi
doglądani przez starsze rodzeństwo lub kolegów z podwórka bądź z tej
samej ulicy. Kiedy byliśmy w wieku umożliwiającym zdobycie karty
rowerowej, zdobywaliśmy ją i jeśli dojeżdżanie do szkoły
rowerem miało sens i było w miarę bezpieczne, robiliśmy to. Rodzice byli ostateczną instancją, gdy już sami i przy
pomocy
kolegów nie mogliśmy sobie z czymś poradzić. Ale nieuzasadnione
zwracanie się o pomoc do rodziców uchodziło za przejaw bycia
maminsynkiem czy „lalusiem”.
Współcześni rodzice mogą argumentować, że kiedyś było
bezpieczniej, mniej było patologii, mniejszy ruch na ulicach i
generalnie mniej ryzykownie się żyło. Dla nas i naszych rodziców tak nie
było. I my i oni mieliśmy swoje strachy, obawy, w domach mówiliśmy o zagrożeniach i o tym, jak się przed nimi
zabezpieczyć.
Ale z tego powodu nikt nie wpadał na pomysł, byśmy zmienili swój styl
życia i sposób funkcjonowania. I nie wydaje się, byśmy wyrośli na
gorszych ludzi, niż ci z pokoleń, które były i są wychowywane radykalnie
inaczej niż my. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że teraz dzieci żyją i
wychowują się w jakimś sztucznym świecie, z wieloma protezami, które
mają im życie ułatwiać, a ich bezpieczeństwo zwiększać, tylko efekt jest
całkowicie przeciwny od zamierzonego.
Bronię
naszego życia „na dziko” i wychowywania się „na podwórku”, bo ono nie
było sztuczne. A jednocześnie nie było barbarzyńskie i oderwane od
kultury. Mieliśmy jednak czas na ogniska muzyczne, zajęcia teatralne,
biblioteki, zajęcia sportowe,
konkursy i olimpiady. I uczestniczyliśmy w nich nie dlatego, że
rodzice tak nam zaprogramowali życie, tylko dlatego, że sami tego
chcieliśmy. My, dzieci z podwórek.